Archiwum kwiecień 2009


kwi 11 2009 wladcyipoprawcy
Komentarze: 0

   Do tego, który odnajdzie ten notes.

   Drogi przyjacielu, bądź wrogu lub także nieznajomy. Kimkolwiek jesteś dziękuję ci, żeś odnalazł ten piśmienny zapisek moich dotychczasowych podróży. Może on się wydawać nieco chaotyczny i niezrozumiały jednak proszę o przynajmniej próbę odszyfrowania moich myśli.

   Długo zabierałem się do jego napisania, jednak teraz czuję, że muszę w końcu przelać to na papier. Coś mi mówi, że może się to komuś przydać w bliższej lub dalszej przyszłości, choć czas dla mnie nie ma większego znaczenia, ale po kolei. Jak już pewnie zdążyłeś/zdążyliście zauważyć piszę tę parę słów w Nordrure. Jest to niewielkie senna mieścina, której raczej nie znajdziecie na mapie naszego świata, a przynajmniej nigdzie o niej nie słyszałem, ani nie sprawdzałem jej istnienia w wymiarze, w którym żyjemy. Jednak nie jest to zbyt ważną rzeczą w tej chwili, jeżeli znajdę czas to może uda mi się opisać ją lepiej, gdyż jest urzekającym miejscem.

   Zgaduję, ale pewnie zaintrygowała was także data. Jak już wcześniej napisałem wytłumaczę wszystko po kolei, chociaż sam nie wiem tyle, ile bym chciał poznać prawdy z tej tajemniczej historii, którą wam opowiadam. Od razu ostrzegam, będzie więcej pytań niż odpowiedzi, może z czasem dopiero odkryję ich rozwiązania, jednak teraz usiądźcie wygodnie w fotelach, spocznijcie na krzesłach lub na czym tam chcecie, łyknijcie nieco herbaty z cytryną i poprawcie okulary, jeżeli je posiadacie. Przeniesiemy się teraz do roku 2009 naszych czasów, dlatego nie radziłbym się kierować datą podaną na górze, a uważnie śledzić postęp wydarzeń, albowiem dość często się będzie ona jak i inne zmieniać. Niekiedy szybciej niźli by to jakaś ustawa przewidywała. Dobra ja tu wam gmatwam, a wy pewnie czekacie, abym w końcu coś wyjaśnił. No to 'siup' do zimy roku 2009...


   Ciemna, mroźna i nieprzyjemna noc. W dzień były lekkie roztopy zalegającego na ulicach śniegu i teraz na nawierzchni drogi, która miała zaprowadzić mnie do domu, powstała przysłowiowa „szklanka". Trzeba było jechać samochodem bardzo ostrożne aby nie wpaść w poślizg, oczywiście jak to często bywa- w pośpiechu niezbyt zwracałem uwagę na te utrudnienia i dość beztrosko jechałem przed siebie, a prędkość, którą osiągnąłem wykraczała nieco ponad tę wypadającą zastosować w tychże warunkach. Głównym tego powodem była moja nierozwaga w tamtych czasach, może nawet brak poszanowania własnego zdrowia, a nawet życia. Niestety tak to bywa, gdy człowiek jest młody, wydaje się mu, że cały świat stoi przed nim otworem bo tyle czasu mu jeszcze pozostało. Teraz po tych wszystkich latach zdaję sobie sprawę jak nieodpowiedzialne było to zachowania. Jednak teraz nic na to nie mogę poradzić, co najwyżej wyśmiać siebie w tamtych czasach, które teraz wydają się tak odległe i ukryte za mgłą wspomnień. Mniejsza z tym. Gdy tak sobie śmigałem kolejne kilometry przed moim autem znienacka pojawił się człowiek, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, bo późniejsze wydarzenia pokazały, że prawda była „nieco" inna. Oczywiście przy mojej prędkości i stanie nawierzchni nie miałem zbyt wielkich szans na wyjście cało z tego. Ostatnie chwile jakie pamiętam, to że próbowałem nagle skręcić wciskając przy tym gaz i parę ładnych obrotów pojazdu przy spadaniu z pobliskiej skarpy. Przed tym zanim straciłem przytomność ujrzałem kosę, byłem niemal pewien, że to „po mnie", ale w tym samym czasie urwał mi się film...

   Ocknąłem się dopiero na łóżku szpitalnym otoczony dziwną aparaturą, na której widniało setki wskaźników, lampek i całego innego ustrojstwa. Nie powiem, ale w pierwszym kontakcie z rzeczywistością byłem nieco zdezorientowany i zagubiony. W głowie kłębiło się tysiące myśli. Dopiero po chwili przypomniał mi się wypadek. Mimo wszystko byłem pewien, że tego nie przeżyję, no ale życie czasem potrafi zaskoczyć. Nawet dotarło do mnie, że czuję wszystkie członki swojego ciała i prawdopodobnie wcale ze mną tak źle nie jest. Nie mogłem jeszcze odetchnąć z ulgą, gdyż radość, bądź rozpacz przyjdą dopiero z lekarzem. Parę minut później do mojej sali wszedł doktor. Nawet nie zwracając na mnie uwagi sprawdził wszystkie wskaźniki, po czym, w końcu się odezwał.

   -Nawet nie wie Pan, jakie ma szczęście. Normalnie zdrapywali by pacjenta w promieniu jakichś paru metrów. Po tym jak ktoś przeciągną Pana trochę dalej od pojazdu, auto zrobiło spore boom i spaliło się niemal doszczętnie. W ogóle nie mogę wyjść z podziwu, że przeżył pacjent upadek z tej skarpy. No nie licząc krwotoku wewnętrznego, połamanych żeber i parunastu stłuczeń, to można powiedzieć, że miał Pan niewyobrażalne szczęście... 30 m w dół i to na dach. Niech pacjent dziękuje Bogu, czy w kogo tam wierzy. I jeszcze jedno, mimo wszystko dojdzie Pan do siebie gdzieś za około miesiąc. Wtedy także wypuścimy pana ze szpitala, a na razie życzę zdrowia i proszę nie narzekać na jedzenie... nie nasza wina, że NFZ mało pieniędzy daje. Miłego pobytu i do następnej wizyty.-

   Na koniec doktor wyszczerzył się jeszcze do mnie w „końskim" uśmiechu i wyszedł kręcąc głową z niedowierzaniem to w jedną, to w drugą stronę. Ja zostałem sobie tak sam nie mogąc pojąć własnego szczęścia, chociaż zapewne i tu znajdzie się jakiś haczyk. Później się dopiero dowiedziałem, na czym owy „haczyk" polegał.

   I tak po miesiącu pobytu w publicznej placówce zdrowotnej, podleczony, ze zrośniętymi żebrami, załatanymi narządami wewnętrznymi, paroma jeszcze niezagojonymi siniakami i odchudzony o parę kilo, opuściłem ją w końcu i tym razem na piechotę poczłapałem do domu. W te calutkie 30 dni spędzone w szpitalu należy wliczyć także wstępną rehabilitację i ćwiczenia po dwutygodniowym wylegiwaniu się w łóżku. Także kiedy opuszczałem szpital, nie byłem w najgorszej formie. Rozprostowałem się i przeglądnąłem jeszcze raz listę leków, którą mam wykupić do kuracji domowej. Wiedziałem już, że nie będą mało kosztować, ale na zdrowiu się nie oszczędza, więc swoje pierwsze kroki skierowałem do bankomatu, z którego pobrałem trochę gotówki, i apteki. Wreszcie w domu, nawet nie wiecie jak się cieszyłem z powrotu do mojego małego mieszkanka. Dobrze, że na czas nieobecności wynająłem gosposię, która zadbała o wszystkie cztery kąty mojego małego zacisza. Żeby się zrelaksować od razu wziąłem się za swoje ulubione rozrywki, którymi jednak nie przyszło mi się zbyt długo cieszyć.

   Stuk, stuk... stuk. Rozległo się pukanie do drzwi. Nie namyślając się długo podszedłem i zajrzałem przez wizjer. Moim oczom ukazał się mężczyzna średniego wzrostu, w wieku około lat pięćdziesięciu. Posiadał lekki zarost na twarzy i grube krzaczaste brwi, a jego strój stanowiła czarna marynarka ukryta pod szarym płaszczem. Na głowie pokrytej ciemnoszarymi włosami widniał czarny kapelusz, a w ręku zwisała sobie beztrosko skórzana teczka. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś natrętny sprzedawca i otwierając drzwi miałem ochotę go od razu spławić.

   -Dzień dobry...- burkną do mnie od progu i krzywo się uśmiechną, wiedziałem, że cokolwiek by mi oferował nic od niego nie wezmę, po czymś takim.

   -Dzień dobry, a Pan w jakiej sprawie?- starałem się być jednak cały czas uprzejmy, w miarę okoliczności, które przemawiały przeciwko „agentowi", bo w jednej chwili moje myśli przeszyło wyobrażenie jakiegoś esbeka z PRL-u.

   -Widziałeś kosę?- zapytał.

   -Słucham?-

   -Czy widziałeś kosę kiedy traciłeś przytomność, a właściwie umierałeś?-

   -T... tak, a ma tutaj coś do rzeczy?- stanąłem jak wryty, skąd on wiedział, dlaczego mówi, że „umierałem" i o co tu do cholery chodzi. Zastanawiałem się, ale nie mogłem nic wymyślić.

   -Będziemy tak stać w progu, czy jednak mogę się wprosić do środka?- zaproponował nieznajomy.

   -Ależ proszę...- sam nie wiem dlaczego się zgodziłem, przeczucie?

   Gdy tylko przybysz zdjął płaszcz przeszliśmy do gościnnego pokoju. Stała tu duża sofa, na której usiadłem ja i parę foteli ułożonych dookoła prostokątnego, niskiego stolika. Na meblu leżały gazety z ostatniego miesiąca, rachunki, recepty i inne papierzyska, które prędzej czy później zostaną przerobione na papier toaletowy. W każdym bądź razie tajemniczy gość usadowił się wygodnie na jednym z foteli i oczyścił kant stolika przesuwając papiery. Położył na nim swoją teczkę i nic nie mówiąc otworzył. Nie wiem co jeszcze się w niej znajdowało, ale wyjął z niej dziwny formularz i długopis po czym zwrócił się do mnie.

   -Data urodzenia?-

   -Eee... siedemnasty grudnia '75... ale może wpierw wyjaśni mi pan o co właściwie tutaj chodzi?-

   -Bardzo chętnie... ale wpierw muszę wypełnić ten formularz. Imię i nazwisko?-

   -Janusz J. Edgers.-

   -Zawód?-

   -Nie pracuję, żyję z odsetek od wysokiego spadku po krewnym.-

   -Wykształcenie?-

   -Wyższe.-

   -Profil?-

   -Historyczny.-

   Wiele, wiele pytań dalej... Tutaj zaczyna się najdziwniejsza część formularza, który wypełniałem z niezbyt własnej woli, ale byłem szalenie ciekaw co to za cała heca, dlatego nie narzekałem i brnąłem dalej. Przedstawiłem całą rodzinę, przyjaciół krewnych, a nawet jakiego szamponu używam, czy płynu po goleniu, aż w końcu...

   -Czy podoba się panu ta rzeczywistość?-

   -Że co proszę?-

   -Czy podoba się panu TA rzeczywistość?- powtórzył z lekką irytacją, a ja robiłem coraz większe oczy, w końcu jednak zacząłem się nad tym zastanawiać i po chwili odpowiedziałem.

   -Nie całkiem, chociaż nie narzekam na swoje życie.-

   -Dobrze... dobrze... Czy nie irytuje Pana bezczynność, czy nie czuje się Pan takim życiem? Czy nawiedzają Pana przykre wydarzenia z przyszłości? Co czuje Pan kiedy wybiera pieniądze z banku i wie pan, że należały one do Pana ojca, który zginął przez Pana? Czy nawiedza Pana widok matki wiszącej na sznurze?- było jeszcze więcej dziwnych pytań, ale te mnie szczególnie „dotknęły". Skąd on to wszystko wiedział? Skąd znał moje najskrytsze tajemnice, których nawet moi rodzice adopcyjni nie znali? Przecież ich mu nie wyjawiłem. Jak zawsze postanowiłem uciec od przeszłości, tak samo jak wtedy gdy spaliłem swój rodzinny dom i zerwałem ze swoim dziwnym dzieciństwem.

   -Dość tego!- krzyknąłem, nawet szalona chęć poznania prawdy ustąpiła teraz mojej złości. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś jeszcze poznał TĘ przeszłość.

   -Odpowie Pan?- zapytał się niewinnym głosem nieznajomy.

   -Wynocha! Niech się Pan wynosi!- niemal siłą zacząłem go wypychać z mieszkania. O dziwo poddał się bez walki. Nie stawiał się ani trochę. Nawet mnie to wtedy zdziwiło, ale wściekła irytacja nie dawała mi nawet pomyśleć przez chwilę.

   Gdy zostałem już sam i trochę ochłonąłem sącząc jakiś trunek, najprawdopodobniej koniak, zacząłem się zastanawiać nad ostatnimi pytaniami. Co on chciał mi pokazać? Dlaczego znowu uciekłem? Tak naprawdę tamto życie, które kiedyś prowadziłem frustrowało mnie i męczyło. Czułem się jak ptak zamknięty w złotej klatce. Miałem tego dość. Czasem nawet chciałem rzucić to wszystko w cholerę i odjechać w dal, tak bez celu. Jednakże przeszłość nie dawała mi o sobie zapomnieć i zawsze ciągnęła mnie ku codzienności i zwykłej szarej rzeczywistości. Niczym łańcuch oplotła całe moje życie i nie dawała mi spokoju.

   Szczerze, to już niewiele pamiętam z tamtych wydarzeń. Jedyne co wiem to, że z jakiejś mojej winy mój prawdziwy ojciec zmarł, a matka popełniła samobójstwo na moich oczach. Może to przez szok, może przez coś innego... nie wiem. Zawsze chciałem się tego dowiedzieć i gdy byłem już blisko rozwiązania coś nagle je przerywało, a ja wracałem do punktu wyjścia. Dlaczego więc nazwałem swoje dzieciństwo „dziwnym"? Może i pamięć co do niego mnie zawodzi, ale jednak jakieś urywki pozostały, co prawda poszarpane, nadwątlone i niekompletne, ale zawsze. Najmocniej wyryły się we mnie wizyty „niecodziennych gości", jeszcze bardziej tajemniczych od poprzedniego Pana. Największe wrażenie wywarła wizyta... wampira, który sączył krew z blaszanej menażki niczym jakiś alkohol. Nie wiem, czy jest to wymysłem chorej wyobraźni, czy też naprawdę się to wydarzył, jednakże tak wygląda ostatnie wspomnienie sprzed wydarzeń, które zniszczyły moją rodzinę. Mam nadzieję, że kiedyś się dowiem, dlaczego moi rodzice musieli zginąć i kim tak naprawdę jestem wraz z całą rodziną Edgersów.

   Pukanie do drzwi rozbrzmiało w całym domu. Tym razem ze spokojem otworzyłem, nie zaglądając nawet przez wizjer. A to co ujrzałem...


zdecydowanieerrr : :